poniedziałek, 8 lipca 2013

zielonym do gory!


Nie jestem żadnym guru rawfoodowym, cała swoją wiedzę opieram na doświadczeniu, bo jednak z teorią only zawsze szło mi kiepsko. Jeśli nie sprawdzę na sobie, to jestem średnio przekonana co do słuszności.
Eksperymentuję na sobie najczęściej metodą prób i błędów (czasem błędów jest nawet więcej niż sukcesów), więc nie stawiam siebie w pozycji autorytetu. Ja nawet nie lubię być autorytetem, bo to odbiera w dużym stopniu prawo do pomyłek, oraz stawia biedaka na piedestale. Jedz,módl się do mnie i cośtam. 


*** handlowa nazwa foremki, wykrawajacej te roslinke to - uwaga - 'Wesoły listek"!



Dla wyjaśnienia; oczywiście że jakąś tam wiedzę posiadam, ale nie uważam, że na jej podstawie można zbudować, bądź podpalić Rzym. Chętnie slużę poradą, czy podzielę się przepisami, ale ponieważ eksperymentuję na sobie, nie ręczę, że na kimś innym eksperyment też się powiedzie. Stosuję
tzw. high-raw, czyli staram się żeby ok. 70% dziennych pokarmów było surowych, ale też z tyłu głowy ciągle siedzi mi pytanie (na które nie uzyskałam jeszcze odpowiedzi), czy wspomniane 70%, to objętościowo, czy kalorycznie, czy jak? Mogę powiedzieć, że jem dużo świeżych warzyw, owoców, orzechów. Ale czasem trafi się kasza, albo co gorsza jakaś beza.
Osobiście uważam, ze 100% RAW jest słuszny jedynie w przypadku oczyszczania organizmu, bądz stanach chorobowych. Poza tym w codziennym zyciu, bycie w 100% na surowiznie moze byc zwyczajnie wrzodem na tylku.  Biorąc pod uwagę mizerna oferte lokali, chociazby w przypadku swieżych soków ( jakby istnialy TYLKO pomarańcze, grejfruty i marchew), o smoothie nie wspominajac ( jak do tej pory jedyne miejsca
w Warszawie, gdzie jest odrobinę większy wybór, to Ministerstwo Kawy oraz Green Coffee), to nie bedac zaopatrzonym we własne jedzenie i picie, naprawde czasem moze nie byc latwo. Przerobiłam to juz parokrotnie i musze przyznac bez bicia, że kończylo sie na wybieraniu "mniejszego zla".
Wracając do mojej wiedzy i niewiedzy - do niedawna nie wiedzialam nawet, ze jest cos takiego jak brokuł rabe, a fenkuł niezmiennie wydaje mi sie szalenie zabawną nazwą. Nawet nie wiem czy leżal kiedyś koło mnie jakis fenkuł. W sumie, to pewnie mógł mi nawet skoczyć na plecy jak Gollum na Frodo, dr
ąc sie "maj preszys!!", a ja i tak bym go nie rozpoznala. Za to wiem, ze awokado, to inaczej smaczliwka.


Chcialam tez przyznac sie, ze nie za kazdym razem, to co robie do jedzenia wychodzi tak jak powinno ( ostatnim nieudanem eksperymentem, bylo przetestowanie bardzo prostego przepisu nowojorskiej 'surowej' restauratorki na mleko migdalowe. Byl do tego stopnia prosty, ze spojrza
łam na zdjecie, przeczytałam pierwsze zdanie...i zignorowałam reszte wskazowek! Okazały sie byc istotne, ale dotarlo to do mnie dopiero, gdy zamiast mleka, otrzymałam ser. Do tego kwasny! (syrop z agawy NIE pomaga)
Postanowiałam, że nie będę sciemniać, że jestem jak kulinarny Midas i czego nie dotknę, to złoto i dajmonty. A przynajmniej kadzidło i mirra.
Troche sie napiełam przez moment i pochłonieta forma, zapomniałam o tresci. Zdjecia maja byc piekne, wylizane (sic!) i slinocieknące, tematyka poruszana koniecznie gleboko poruszajaca, bo jak nie to nie warto zaczynac. Ba! Nawet zmuszac sie do siadania do komputera.
Zatem wracam do korzeni i poprostu będe pisac o ekspertmentowaniu z RAW na polskim gruncie, ale takze o tym wszystkim okołokulinarnym (ale pewnie nie zawsze, bo jednak dużo mysle i jeszcze wiecęj mowię. Co dopiero teraz, po napisaniu tego zdania uswiadomiło mi, jak męczące moze to byc dla otoczenia;)
I mam wiadomość dla paru osob; jestem na dobrej drodze do zaintalowania polskiej czcionki, co oznacza, że już bedzie jasne, czy pisze o robieniu laski, czy łaski. 

Swoja drogą powiedzenie - "łaska pańska na pstrym koniu jeździ" pisane bez znaków diakrytycznych, to ciekawa pożywka dla wyobrazni;)


Zanim przez najbliższy tydzień będę opisywać swoja przygodę ze 100% RAW i piciem tylko zielonych smutasiow, na tzw. pożegnanie z Afryką, czyli adios pomidores zobaczcie jak skuszona okładkowa tartą autorstwa Moniki z “Gotuję, bo lubię” upieklam własną. Tadam! A poniewaz de skaj iz de limit, zrobiłam także chałwowe lody z rumem (również Kubkuk, zatem tam odsyłam po przepis). Tahina płynie mi we krwi!

          Jeśli chodzi o inaugurację tygodnia z zielonym smutasiem, to dziś trochę nie wyszło, ponieważ jedyne zielone jakie leżalo w lodówce, oddaliło się do Krainy Bakterii oraz Nadmiernej Miękkości). Zatem dziś poprostu był smutaś banan/gruszka/morela/mleko migdałowe (na zdjęciu z mopsem).

0 komentarze:

Prześlij komentarz