poniedziałek, 29 lipca 2013

Gazpaczo ananasowo-ogorkowe



Nie bedzie znakow diakrytycznych. ROZPUSCILY SIE!

Powodow, dla ktorych serwuje dzis gazpaczo jest kilka, ale jesli mam podac glowny, to upal zdecydowanie wychodzi na prowadzenie. Nie naleze do grupy spoleczenstwa, utrzymujacej, ze latem moga - co najwyzej jesc kurz na patyku popijany woda...ja musze zjesc jedzenie, ktorego nie wyciagnelam mopem spod szafy ;). Nie zeby od razu schabowe z zasmazka, ale zjesc musze! Moja relacja z jedzniem jest bardzo bliska, wrecz intymna i nie lubie byc z nim rozdzielana..


Przepis (dosc zmodyfikowany) pochodzi z menu nowojorskiej restauracji Pure Food&Wine. Naczytalam sie o nawadniajacych talentach ogorkow, a w polaczeniu ze slodycza smaku i zapachu ananasa, wydawalo mi sie, ze jest to na tyle ciekawa kombinacja, ze warto sprobowac. Poza tym nie bede sciemniac - wybor tego dania, mial tez wiele z przypadkiem. Poprostu otworzylam ksiazke w dowolnym miejscu (zeby uniknac godzinnego przegladania stron i przepisow..co zwykle konczy sie tym, ze juz mi sie nie chce). O! Pinapple-cucumber gaspacho with jalapeno. O nie! zadnego jalapeno! Kolendrze takze dziekuje za wspolprace:) reszta - wskakiwac do blendera! Szybciutko!
Gazpaczo najlepiej serwowac, gdy jest schlodzone, zatem wstawcie je do lodowki przed podaniem.
Jesli nie macie sokownika, dzieki ktoremu mozna uzyskac sok z ananasa, polecam dwa warianty - swiezy, naturalny ananasowy sok kupiony w sklepie (choc z jego swiezoscia moze byc roznie), badz zblendowane czastki ananasa. Chodzi o to, ze ananasowy sok daje gazpaczo pozadana konsystencje, ale zblendowany ananas tez spelni swoja role. Moze nie w 100%, natomiast smak pozostanie ten sam.
Poniewaz owoce roznia sie miedzy soba intensywnoscia smaku i zapachu, sugeruje dodawac papryke, cebule i sol zgodnie z upodobaniem wlasnych kubeczkow smakowych. W przepisie podaje tak, jak sama przygotowalam.
Poza tym zmodyfikowalam przepis; nie dodalam cebuli(zapomnialam jej kupic), a zamiast oleju z awokado, dodalam caly owoc. Wedlug mnie calosc staje sie bardziej kremowa. Taka ZUPIANA:)

1 duzy, pokrojony w czastki ananas
sok wycisniety z ananasa (duzego). Ewentualnie dobrze zblendowany.
3 spore surowe ogorki
1 zolta papryka ( w oryginale jest mala jalapeno)
1 mala cebulka, drobno pokrojona
1 lyzka stolowa soku z limonki
1 lyzeczka soli (ja uzywam rozowej)
[ w przspisie jest tez garsc kolendry. Jesli ktos ma ochote, prosze sie nie krepowac. Ja kolendrze odpuszczam]
1 srednie, dojrzale awokado
garsc pokruszonych orzechow macadamia

W blenderze spotykaja sie" 3/4 objetosci pokrojonego ananasa i ogorka (1/4 odlozcie), papryka, awokado, cebulka, sok ananasowy, sok z limonki, sol.
Blendujemy do uzyskania gladkiej masy. Nastepnie dodajemy pozostala czesc ananasa i ogorka, ale tym razem nie staramy sie zmielic ich na pyl. Chodzi o to, zeby gazpaczo mialo chrupkosc i wizualnie nie zaczelo przypominac obiadu dla niemowlaka. Mozna dodac 1 lyzke oliwy, lub oleju z orzechow.
Przyprawcie do smaku.
Wstawiamy do lodowki. Przed podaniem, dodajemy do gazpaczo orzechy macadamia (ja posypuje nimi spod miski, a potem wierzch dania)


niedziela, 21 lipca 2013

Outside of a dog, a book is a man's best friend. Inside of a dog it's too dark to read. Groucho Marx



Bywszy, widziwszy, szalu nie zrobiwszy. Jednym zdaniem.
Najwiekszy entuzjazm wzbudziły u mnie... pasiaste hamaczki rozwieszone wsrod drzew, czyli Zielony Jazdow. Cudnie i na 100% wroce tam niebawem.
Leżałam wcisnieta w hamak, jak w kokon i udawałam, że mnie nie ma. Z powodzeniem z reszta, bowiem jakas kilkulatka pochylila sie nade mna i zajrzała mi prosto w oczy, oczekujac pewnie, że zmienie sie w motyla...



Co o samych 1.Targach Ksiazki Kulinarnej? Czytałam juz troche entuzjastycznych recenzji, ale to mniej wiecej tak, jak uslyszałam od kolezanki, że nie zostawi swojego chlopaka, bo jest dobry w łózku. Dobry  w c z y m w łozku? W układaniu puzzli? W spaniu? Moze chodzi o to, że nie zgarnia calej kołdry dla siebie? Jesli faktycznie jest jak mowi, to ja jestem kolem od traktora;)
I mniej wiecej z Targami Ksiazki Kulinarnej jest tak samo, sa dobre bo SA? OK, cenna inicjatywa i trzymam kciuki, zeby za kilka lat mozna bylo tam znalezc cos wiecej, niż kulinarne porady zakonnic, Nigelle i Gordona Ramseya. Miałam wrażenie, ze jestem w Empiku, badz Trafficu i nie wiem, czy wybrac Jamiego Oliviera, czy Jamiego Oliviera, czy moze - o! jest Jamie Olivier! I zakonnica. Bowiem jesli chodzi o pozycje (sic!) ksiazkowe, to nie zdjelam majtek przez głowe (zeby pozostac juz łozkowym rejonie). Nie bylo NIC, NULL, ZERO na przyklad o rawfood. Co prawda, była połeczka wegetariansko-weganska, ale po ilosci smażenia i pieczenia zorientowalam sie, że to nie dla mnie. Jedyna ksiażka, jaka przykula moja uwage, to Whole Grains, ale bardziej z mysla o zimie (zima rawfood bywa trudny, ale nie do tego stopnia, że zjadam kore zdrzew). Nie kupilam jej jednak, bo to byloby na sile. Takie kupie, żeby kupic. Pięknie wydana ksiażką, byla ta z libanska kuchnia, ale po kilku latach spedzonych na Bliskim Wschodzie, nie slinie sie juz tak bardzo na widok hummusu, czy zataru. Poza tym, wiem jak je zrobic.
Nie chce byc hejterem, jeczydupiacym, że slabo, mizeria i genralnie do dupy. To nie tak. Bylo OK, ja poprostu nie powinnam byla oczekiwac pior w tylku i fajerwerkow. Mowiac szczerze, to nie oczekiwalam cudow, ale tez dwa krotkie korytarze na dziedzincu Zamku Ujazdowskiego pozbawiły mnie złudzen.. Uwielbiam ksiażki i kupuje ich dziesiatki, zwykle pobieżne przejrzenie oferty Amazon.com skutkuje uszczupleniem stanu konta.
Idac na 1.Targi Ksiazki Kulinarnej, gdzies tam po cichutku liczylam na to, że jednak bede mogla kupic choc jedna. Jesli nie o rawfoofd, to moze coś z cukiernictwa; piekne wydane, powodujace, że zaczynam sie ślinic jak moj mops. Naprawde, mialam wielkie checi i otwarta glowe, oraz jakas tam dawke entuzjamu. Wyszlam z targow z wiedza, ze jedna toaleta dla kobiet, to stanowczo za malo. Oraz, że Kukbuk zawsze ma najwiekszy tłum przy swoim stanowisku. Biorac pod uwage, że Dziewczyny miały w ofercie bezy i poprzednie numery pisma, to uważam, ze One przejmuja żolta koszulke lidera:)




P.S. Aaa...byla tez "Vegetable Bible"  i tu sypie sobie głowe popiołem...była za cieżka, a ja zaparkowałam za siedmioma gorami i za siedmioma lasami.


wrzuć na róż, czyli o kostkach lodu.



Zaczełam zbierac słoiki. To chyba nie jest dobry znak, bo tak robi moja Babcia.
Nie wiem, czy to, ze moje słoiki są obwiązane tasiemkami i kokardkami zmienia postac rzeczy? Moze to jedynie pogarszać sprawe, bo nie dosć, że zbieractwo, to jeszcze słodkopierdzące. W kukardki.
W sumie to chyba jest nawet jakaś równia pochyła, bo kupilam nawet dżem Bonne Maman (TYLKO dla słoika) oraz zamowiłam sloiki Mason. Kiedys zastanawiałam sie, czemu Charles Manson zajał sie wytwarzniem słoików podczas odsiadki...do czasu, gdy zobaczylam, ze jednak Mason oraz Manson, to jednak róznica. Nieznaczna, ale jednak! ;)

Wczoraj szukając białej porcelany do zdjec (ale nie, że od razu Biala Maria od Rosenthala, czy coś...), zauważyłam...że sięgam po RóZIOWE! Co prawda to róż spranomajtczany, ale jednak róż. Moja niegdysiejsza idolka Agnieszka Chylinska za czasow koki i wódy, też dzieliła sie ze światem swoja miłoscią do różu i wszyscy widzielismy, jak skonczyła. Z aparycją sekretarki prezesa, w reklamie ubezpieczen...

ażółć  aźń gęś 
ą
Pisze ma
ło, poniewaz ciągle nie zainstalowalam sobie polskiej czcionki. Zgadliscie! Nie mam pojęcia jak to zrobic!
U
żywam jej zatem 'na piechotę". Potrzebuje "ś"? Nic prostszego(?!). Wpisuje slowo geś. Sziten, faken! Nie ma gesi! Jest za to GES - Global Experience Specialists. No to wspisuje "gesi i kury". I juz mam "ś".

Znalaz
łam też zdanie używane do odszukiwania w edytowanym tekscie znakow diaktytyzowanych - „Zażółć gęślą jaźń”. Sek w tym, że gesla wyswietla sie na niebiesko i nijak nie chce dac sobie zmienic koloru.

Dobra, dosc tego gadania. Dzis obiecane kostki lodu (szal normalnie, - uwaga! Przepis na KOSTKI LODU;) ). No nic... Kazdy wie, jak sie robi kostki lodu, jednak moich gości za kazdym razem zdumiewa, że mozna je serwowac w taki sposób. Owoce sa oczywiscie do wyboru, do koloru i wedle gustu. Ponieważ mamy teraz (jeszcze) sezon na czerośniowiśniojagodomaliny, to takie wlaśnie mam. Ale mandarynki, ogórki i cytyna, także  swietnie sie spiszą, choć oczywiscie nie dadzą wodzie tego rózowego zabarwienia.
ZNOWU róż!:)




czwartek, 18 lipca 2013

blah, blah

Biorąc pod uwage moje dotychczasowe "literackie' lenistwo, to mozna uznac za ambitny plan, żeby najblizsze dwa tygodnie spędzić na testowaniu przepisow pochodzących m.in. z nowojorskiej restauracji "Pure food and wine", oraz ksiazki Live Raw autorstwa Mimi Kirk. Zwykle jestem bardzo ambitna wieczorami - "od jutra", ale juz dość laby. Mam niby-wakacje; skupiam sie na czysto hedonistycznych aktywnosciach. Czyli będę czytac, pisac, jesc i robic zdjęcia.
Ciągle zbieram sie też do podjecia wyzwania "Och jaki cudowny chlorofil!", ktoremu juz zmieniłam nazwę na "Mdleje na sam widok chlorofilu" , a po drugie - czy jarmuz ktoś z Was widzial? Dostaje sprzeczne sygnały. U czyjegoś dziadka rośnie w ogrodzie, inni twierdza, że dopiero jesienia na BioBazarze...Jarmuż zdaje sie byc niezastapiony w przypadku większosci zielonych smutasiow (green smoothies)



Moje zdjecie dla Kukbuka okazalo sie byc dobrym i kamien juz moge zrzucic z plecow, oraz przestac jesc pieczywo. Gdyby ktos byl zainteresowany gdzie w Wawie maja najlepsza chalke, to sluze porada:) 
Ciesze sie ogromnie. I nie to, zebym chciala, zeby juz byl wrzesnien. Bo wiadomo, wrzesien, to juz prawie jak grudzien...ale poprostu nie moge doczekac sie wrzesniowego wydania KB!



środa, 10 lipca 2013

bułkę przez bibułkę


Nie podejrzewałam, że kiedykolwiek zmienię sie w kobietę, ktorą podniecają biale sztucce, stuletni syfon i kruszonka na chalce...Może nie aż tak, jak zabytkowe samochody i poobijane terenówki, ale poziom ekscytacji jest niepokojacy! Jednak mam nadzieje, że ciągle całuje lepiej niz gotuje ;)
Napisa
łabym wiecej, ale mam dziś leniwca, nie powiem gdzie. 
Od kilku dni pracowalam nad jednym (tak, JEDNYM) zdjeciem do publikacji, które mnie tak przekosiło "tFurczo", że nie mialam czasu przygotować niczego na własny blog, a poza tym musialam ciagle jesć to samo (bo przecież nie wyrzucę jedzenia dlatego, że nie bylo dostatecznie fotogeniczne). Czy musze dodawać, że akcja "Zielony smutaś" znow została przesunięta? "Och jaki cudowny chlorofil" musi jeszcze moment zaczekać..
Poza tym, w pi
ątek między 19.oo, a 20.oo będę opowiadać w Radiu Roxy (Temat Rzeka) dlaczego jem surową trawę ;)

ą ł ć ó ż ę ś

P.S. czy widzicie ZNAKi?:)

Doświadczone wczoraj w centrum miasta "- Ooj, u pieknej paniusi dobre serduszko, ale paniusia nerwowa!". Owszem, to pewnie dlatego, że mam dobre serduszko - a paniusia życ bedzie 92 lata, daj paniusia 2 zlote cieżarnej Cygance. Nie dam, bo mi wywróżylas, że bede życ 92 lata, a ja nie chce!
To pewnie przez ten cały RAW. Zachciało mi sie byc jak Mimi Kirk, to mam;)



poniedziałek, 8 lipca 2013

zielonym do gory!


Nie jestem żadnym guru rawfoodowym, cała swoją wiedzę opieram na doświadczeniu, bo jednak z teorią only zawsze szło mi kiepsko. Jeśli nie sprawdzę na sobie, to jestem średnio przekonana co do słuszności.
Eksperymentuję na sobie najczęściej metodą prób i błędów (czasem błędów jest nawet więcej niż sukcesów), więc nie stawiam siebie w pozycji autorytetu. Ja nawet nie lubię być autorytetem, bo to odbiera w dużym stopniu prawo do pomyłek, oraz stawia biedaka na piedestale. Jedz,módl się do mnie i cośtam. 


*** handlowa nazwa foremki, wykrawajacej te roslinke to - uwaga - 'Wesoły listek"!



Dla wyjaśnienia; oczywiście że jakąś tam wiedzę posiadam, ale nie uważam, że na jej podstawie można zbudować, bądź podpalić Rzym. Chętnie slużę poradą, czy podzielę się przepisami, ale ponieważ eksperymentuję na sobie, nie ręczę, że na kimś innym eksperyment też się powiedzie. Stosuję
tzw. high-raw, czyli staram się żeby ok. 70% dziennych pokarmów było surowych, ale też z tyłu głowy ciągle siedzi mi pytanie (na które nie uzyskałam jeszcze odpowiedzi), czy wspomniane 70%, to objętościowo, czy kalorycznie, czy jak? Mogę powiedzieć, że jem dużo świeżych warzyw, owoców, orzechów. Ale czasem trafi się kasza, albo co gorsza jakaś beza.
Osobiście uważam, ze 100% RAW jest słuszny jedynie w przypadku oczyszczania organizmu, bądz stanach chorobowych. Poza tym w codziennym zyciu, bycie w 100% na surowiznie moze byc zwyczajnie wrzodem na tylku.  Biorąc pod uwagę mizerna oferte lokali, chociazby w przypadku swieżych soków ( jakby istnialy TYLKO pomarańcze, grejfruty i marchew), o smoothie nie wspominajac ( jak do tej pory jedyne miejsca
w Warszawie, gdzie jest odrobinę większy wybór, to Ministerstwo Kawy oraz Green Coffee), to nie bedac zaopatrzonym we własne jedzenie i picie, naprawde czasem moze nie byc latwo. Przerobiłam to juz parokrotnie i musze przyznac bez bicia, że kończylo sie na wybieraniu "mniejszego zla".
Wracając do mojej wiedzy i niewiedzy - do niedawna nie wiedzialam nawet, ze jest cos takiego jak brokuł rabe, a fenkuł niezmiennie wydaje mi sie szalenie zabawną nazwą. Nawet nie wiem czy leżal kiedyś koło mnie jakis fenkuł. W sumie, to pewnie mógł mi nawet skoczyć na plecy jak Gollum na Frodo, dr
ąc sie "maj preszys!!", a ja i tak bym go nie rozpoznala. Za to wiem, ze awokado, to inaczej smaczliwka.


Chcialam tez przyznac sie, ze nie za kazdym razem, to co robie do jedzenia wychodzi tak jak powinno ( ostatnim nieudanem eksperymentem, bylo przetestowanie bardzo prostego przepisu nowojorskiej 'surowej' restauratorki na mleko migdalowe. Byl do tego stopnia prosty, ze spojrza
łam na zdjecie, przeczytałam pierwsze zdanie...i zignorowałam reszte wskazowek! Okazały sie byc istotne, ale dotarlo to do mnie dopiero, gdy zamiast mleka, otrzymałam ser. Do tego kwasny! (syrop z agawy NIE pomaga)
Postanowiałam, że nie będę sciemniać, że jestem jak kulinarny Midas i czego nie dotknę, to złoto i dajmonty. A przynajmniej kadzidło i mirra.
Troche sie napiełam przez moment i pochłonieta forma, zapomniałam o tresci. Zdjecia maja byc piekne, wylizane (sic!) i slinocieknące, tematyka poruszana koniecznie gleboko poruszajaca, bo jak nie to nie warto zaczynac. Ba! Nawet zmuszac sie do siadania do komputera.
Zatem wracam do korzeni i poprostu będe pisac o ekspertmentowaniu z RAW na polskim gruncie, ale takze o tym wszystkim okołokulinarnym (ale pewnie nie zawsze, bo jednak dużo mysle i jeszcze wiecęj mowię. Co dopiero teraz, po napisaniu tego zdania uswiadomiło mi, jak męczące moze to byc dla otoczenia;)
I mam wiadomość dla paru osob; jestem na dobrej drodze do zaintalowania polskiej czcionki, co oznacza, że już bedzie jasne, czy pisze o robieniu laski, czy łaski. 

Swoja drogą powiedzenie - "łaska pańska na pstrym koniu jeździ" pisane bez znaków diakrytycznych, to ciekawa pożywka dla wyobrazni;)


Zanim przez najbliższy tydzień będę opisywać swoja przygodę ze 100% RAW i piciem tylko zielonych smutasiow, na tzw. pożegnanie z Afryką, czyli adios pomidores zobaczcie jak skuszona okładkowa tartą autorstwa Moniki z “Gotuję, bo lubię” upieklam własną. Tadam! A poniewaz de skaj iz de limit, zrobiłam także chałwowe lody z rumem (również Kubkuk, zatem tam odsyłam po przepis). Tahina płynie mi we krwi!

          Jeśli chodzi o inaugurację tygodnia z zielonym smutasiem, to dziś trochę nie wyszło, ponieważ jedyne zielone jakie leżalo w lodówce, oddaliło się do Krainy Bakterii oraz Nadmiernej Miękkości). Zatem dziś poprostu był smutaś banan/gruszka/morela/mleko migdałowe (na zdjęciu z mopsem).

czwartek, 4 lipca 2013

zielony smutas (failed)

Kilka dni temu podjelam decyzje - bede na surowym w 100%. Bede jak Viktoria Boutenko pila zielone soki! Cera mi sie wygladzi, oczy rozpromienia i cala bede swietlista jak jarzeniowka firmy OSRAM.
Bede jak Viktoria, tylko bez gesiej skorki na dzwiek slowa 'fotosynteza". Rowniez bez naduzywania slowa "cudowny", poniewaz ten przymiotnik wystepuje u mnie najczesciej w zestawieniu "cudownie, ze moge wreszcie zdjac te szpilki!", badz "cudownie, ze on juz sie zamknal! " ale jak do tej pory nic w stylu "och! jaki cudowny chlorofil!"
No w kazdym razie, postanowilam byc 100% raw.
Przynajmniej przez tydzien.
Schody zaczely sie w poniedzialek, poniewaz poniedzialek wybralam sobie takze jako dzien zatytuowany " W poszukiwaniu LADNEGO chleba". Normalnie nie jem chleba i generalnie jest mi wszystko jedno czy jest ladny, czy moze mniej...no ale przeciez robie zdjecie do magazynu. Magazyn jest ladny i ma stajla, wiec nie moge tam machnach Baltonowskiego na ceracie. Choc jak teraz o tym mysle, to wcale nie jest taki zly pomysl. Byloby wintydz i hipstersko i nie musialabym przez trzy dni z rzedu zatykac sie pieczywem, pod pretekstem fotogenicznego nadgryzienia kromki. Za duzy gryz, za maly gryz, za gruba kromka, a w ogole to nie ta kromka, tylko inna. Zjedzmy te, przeciez mopsu nie dam, bo mopsu nie moze jest nic co zawiera kakao.Szit i faken. I tak minely mi trzy dni i juz wczoraj myslalam, ze wreszcie bede mogla rozpoczac moj eksperyment i nadawac w ekstazie, jak to zaczynam wygladac jak z fotoszopa.
I CO? I przegladajac zdjecia okazalo sie, ze zapomnialam BANANOW. Banan - kluczowa rzecz, to wiadomo. Adam Malysz jadal przeciez kanapki z banem i dzieki temu skakal dalej niz widzial. To prawie tak samo jak ja, gdy dalej niz widzialam zarzygalam kiedys Plac Czerwony (co bylo efektem ubocznym kocich lbow, upalu, bananow z kawiorem. Czy usprawiedliwia mnie to, ze kawior wygladal jak dzem?)
No w kazdym razie wyszlo na to, ze jeszcze NIE ukonczylam zdjec do felietonu (oczekiwanie na akceptacje redakcyjna to bylo bardzo dlugie 24 godziny. Juz wyobrazalam sobie jak zastepczyni maci naczelnej probuje w milych, acz jednoznacznie pozbawiajacych mnie zludzen slowach poinformowac, ze jestem beznadziejna i ze mam napisac od poczatku, ale ladniej. A ja nie wiem co znaczy ladniej, bo cala energie spozytkowalam na ten cholerny ladny chleb i zebym byla dowcipna, sensowna i wiarygodna, ze wiem o czym pisze. A wszystko w 3000 znakow.
I ze cala para poszla w gwizdek, naopowiadalam, ze wrzesniowy numer Kukbuka jest "moj" - ja na okladce i ja w sniadaniowym felietonie..
Poza tym przerazona wyslaniem do redakcji zdjecia raw-paszy bez bananow, wyslalam rozpaczliwa note w stylu ukamieniowawczo-samobiczujacym oraz 'czy mam jeszcze czas na banana??"
Na szczescie okazalo sie, ze redakcja nie tylko daje mi czas na banana, ale takze wyraza aprobate dla felietonu. Poporstu redakcja (ta czesc odpowiedzialna za kontakt ze mna, czyli nieogarnieta poczatkujaca blogerka) jest na Openerze i nie czuje potrzeby bycia podlaczona do skrzynki mejlowej permanentnie. Co ja bardzo rozumiem i sama czesto czynie.
Zatem wracajac do zielonych smutasiuow, czyli green smoothie - poniewaz ciagle nie zrobilam zdjec, a chalka sama sie nie zje (Fejsbuk sam sie nie przejrzy), przez najblizsze dwa dni pewnie ciagle bede jadla pieczywo wieczorowa pora . Albo i nawet przez trzy.
A w sobote mam sesje na okladke Kukbuka, co oznacza, ze pewnie zjem im kawalek scenografii, rujnujac tym samym swoj wizerunek raw-weganki;)

Czyli wychodzi na to, ze Wyzwanie Smutasia przyjme na klate dopiero od nastepnego poniedzialku. Bede nadawac.


środa, 3 lipca 2013

Na mily bób!



[bedzie duzo wykrzyknikow i byc moze jakas literowka sie zalapie] Az mnie cofnelo i zawrocilo z drogi! Na Koszykowej, w jednej z resztek wejsciowych hal Koszykow rozlokowal sie warzywniak! I nie byloby w tym nic nazdzyczajnego, gdyby nie to ze ow warzywniak po pierwsze primo ma nazwe! I to nie byle jaka, nie zaden tam  'sklep warzywny czynny od-do", czy jakas usmiechnieta stonka, teczowy motylek, czy inne robactwo. Sklep nazywa sie  ROZKOSZE!



Po drugie primo - ma KOLORY! Bezwstydnie wali kolorami po oczach (i nie zadnym spranomajtczanymi, czy burymi, a czystymi, piekne barwami w ekstrawaganckich poleczeniach.).  Niby nic, taki drobiazg mogloby sie zdawac, a nagle okazuje sie, ze ziemniaki, banany i seler rownie dobrze, a nawet lepiej wygladaja w zestawieniu z krolewska purpura oraz butelkowa zielenia, czy zolcieniami, a nie jak do tej pory bylo przyjete, obtluczonym betonem podlogi, bura sciana i uwalonymi ziemia skrzynakmi. Kolory warzyw i owocow staja sie jeszcze bardziej nasycone, cos jak wersja ULRTA HDTV, tylko na lajfie;) I nie trzeba oklurarow 3D.
Kolory nie bola i nie kosztuja ( w kazdym razie nie wiele wiecej niz burosci), za to maja ogromny wplyw na nastroj; sklep nie ma dizajnerskich polek, egzotycznego drewna na podlodze ani selekcji przy wejsciu. To ciagle jest warzywniak. Poprostu parze mlodych wlascicieli - Agacie i Kacprowi - chcialo sie wyjsc poza schemat, poza taki typowy obrazek, jaki mamy w glowie (byc moze ogladali tez program na BBC z Mary Portas, naklaniajaca wlascicieli sklepow do uzywania kolorow i wyobrazni ).  Bo w koncu to tylko buraki, salata i jakies inne zielsko w oparach zatechlego powietrza, no nie? Kupujemy i wychodzimy.
Okazuje sie jednak, ze nie tylko, bo do sklepu ktory tak radosnie pokrzykuje kolorami, trudno NIE wejsc, nawet nie majac w planach zadnych warzywnych zakupow. Ba! Trudno nie wejsc i nie usmiechnac sie. Oraz oprzec zachwalanym pomidorom oraz usmiechowi sprzedawczyni:)
Dowiedzialam sie, ze sklep dziala od jakichs trzech tygodni, a wlasciciele dokladaja wszelkich staran, zeby towar byl najlepszej jakosci. Szapoba, tudziez jak mowia Francuzi chapeau bas!